Jak ukończyć naprawdę długi wyścig? Etap 1. Wyznaczanie celu.

Czas czytania: około 6 minut

Jak ukończyć naprawdę długi wyścig? Etap 1. Wyznaczanie celu.

(<<Prolog)

To nie było tak, że naraz dowiedziałem się o Race Across America i od razu chciałem go ukończyć. Pasja dojrzewała stopniowo.

Od zawsze lubiłem jeździć na rowerze. W dzieciństwie mieszkałem w 11-tysięcznym miasteczku i tam podstawową rozrywką po lekcjach była gra w piłkę i jazda na rowerze. Potem, w ogólniaku rower zszedł na dalszy plan. Wiadomo - koledzy, imprezy... Z aktywności fizycznej pozostały tylko wakacyjne wypady, żeby się poszlajać po bieszczadzkich szlakach.

Czas studiów przypadł na popularność rowerów górskich. Pamiętam swój pierwszy rower MTB -  Giant Chicago. Radość z jazdy! Wyprawa z wujkiem do Wenecji. Podczas 4 tygodni bikepackerskiej podróży zrobiliśmy niecałe 3000 kilometrów po Europie. To były wtedy dla mnie najwspanialsze wakacje. 

(Nie)stety pracowałem w korporacji i raczej nie miałem szans na kolejny tak długi urlop. Musiałem zmodyfikować swoje zainteresowania. Był rok 2002. Moją uwagę przykuły maratony MTB. Czytałem o nich w jedynym wtedy miesięczniku rowerowym - Bikeboard. Z tym tytułem była związana tzw. Liga Bikeboard. 

Wkręciłem się w temat do tego stopnia, że zapragnąłem zobaczyć, jak taki maraton wygląda. Że co? Amatorzy w każdym wieku mogą przypiąć numer startowy, ścigać się na oznaczonej trasie i mieć zmierzony czas? Wtedy to była prawdziwa nowość!

Pewnej nocy wsiadłem w samochód i ruszyłem z Warszawy do Bydgoszczy tylko po to, żeby rano zobaczyć to na własne oczy. I zobaczyłem. Kobiety, mężczyźni, starsi, młodsi, z różną prędkością i sprawnością pokonywali szutry, trawy, asfalty, błota i meldowali się na mecie.

To było coś niesamowitego! Ciarki szły mi po plecach. Wiedziałem, że chce za tym iść. Wiedziałem, że kupię sobie lepszy rower, potrenuję i rok później wystartuję w takim maratonie. 
Tak się stało. W czerwcu 2003 stanąłem na starcie maratonu w Krakowie. Najkrótszy dystans. Chyba 33 kilometry. Start z Błoni, potem pierwsze wzniesienia i trudności. Na 6-ym kilometrze już prowadziłem rower i dyszałem jak lokomotywa. W ustach metaliczny smak. Wyprzedzali mnie wszyscy bez względu na płeć, masę i wiek. Nie pamiętam jak udało mi się dotrzeć do mety, ale nie zapomnę do tej pory, że kiedy próbowałem zejść z roweru, prawie powaliły mnie przeraźliwe skurcze. Stałem tak kilka minut, zanim udało mi się wyswobodzić. Na osłodę czekał na mnie puchar od mojej Gosi. Do tej pory go mam!

Wtedy podjąłem decyzję. Tak, to jest to. Kocham to robić! Przez następne kilka lat podróżowaliśmy weekendowo po całej Polsce, żebym mógł startować w kolejnych imprezach.

Aż trafił się maraton w Złotym Stoku. 103km. Teraz tak długi dystans to już chyba rzadkość na tego typu imprezach. Start rano. Wiele godzin na trasie. Meta pod wieczór. Rewelacja!!! Właśnie to lubiłem! Umęczyć się i - na rzęsach - ukończyć. Co ciekawe na dystansach krótszych (Mega) zajmowałem lepsze pozycje, ale te Giga podobały mi się dużo bardziej. Nie miałem tam żadnych sukcesów. Wyzwaniem było zmieścić się w limicie czasu wjazdu na drugą pętlę. Kończyłem jako ostatni a mimo to byłem szczęśliwy. Zdarzyło się, że organizator już stawiał baner zamykający wjazd na Giga, a ja z daleka krzyczałem: "Jeszcze ja, jeszcze ja!"

Chciałem dalej i dłużej. Jednak najbliższy dłuższy maraton był 1000km od domu, czyli w Austrii. Zwą go Saltzkammergut i odbywa się do dziś. W Polsce nie było takiej gratki. 

Wtedy - kolejny raz idąc za sercem, pasją, dreszczami, marzeniami dziecięcymi, konikiem, czy jak to jeszcze można nazwać... - podjąłem kolejną decyzję. Przerzucam się na szosę. Na szosie organizowane były tak zwane Supermaratony. Dystanse 200, 300, 400 kilometrów. Kosmos!

Tu, podczas podróży przez Internet, w poszukiwaniu jeszcze dłuższych i dłuższych dystansów dotarłem na stronę o dziwnym adresie: "1008.pl". Wyścig nazywał się Imagis Tour. Ze Świnoujścia do Ustrzyk Górnych. 1008 km. Ktoś to w ogóle jest w stanie przejechać? Jednak tak! Na stronie znalazłem relacje tych "wariatów" i zdjęcia z maratonu. Czad! Mega! Ale zajawka! To jest to!!! Też tak chcę! 

Od tej pory zacząłem kombinować, ile czasu zajmą mi przygotowania, jak to zaplanować itd. Parcie na ten wyścig było tak silne, że nie miałem ani chwili zawahania, czy dam radę. Pytanie było, nie "czy?", tylko "kiedy?"

Na tym oczywiście nie koniec. Skoro znalazłem najdłuższy maraton w Polsce, to - już będąc w trakcie przygotowań do Imagisu (obecnie Bałtyk-Bieszczady Tour) - zacząłem szukać najdłuższego maratonu.... na Świecie. I znalazłem. 

Kiedy już trafiłem na informacje o RAAM, moje podejście było podobne jak w przypadku BBT. Ciary na plecach, Excel w ruch i planowanie, co, jak, kiedy, za ile...? Trochę zniechęcała mnie myśl, że trzeba brać ze sobą ekipę, samochody... To była nie moja bajka. Ja po prostu chciałem przejechać przez Stany. Jednak nie było wyjścia. Jeśli chciałem osiągnąć cel, musiałem brać go na bary ze wszystkimi jego składnikami, także tymi, których na początku nie lubiłem.

Jeśli miałbym z tej całej historii wydobyć najważniejsze rzeczy, to byłyby one następujące:

  • miałem przekonanie, że potrzebny jest mi bardzo ambitny cel - im większy tym bardziej dla mnie atrakcyjny, pociągający
  • w określeniu tego celu kierowałem się marzeniami, pasją, emocjami - dawałem się ponieść
  • to był proces - zacząłem od odkrycia, co mnie pociąga (dystans, rywalizacja, pokonywanie własnych rekordów) a skończyłem, kiedy wymyśliłem cel, który był nawet nieco przerażający...

Foto: Mariusz Michalik (RAAM 2014)

(Etap 2>>)

  • Autor: Remek Siudziński
  • Data wpisu: 25.04.2024